Autostop to sposób podróżowania dobrze znany moim rodzicom, ale już w kolejnych pokoleniach nie był aż tak licznie używany. Teraz znów wraca na niego moda. Wraz ze znajomymi kolejny rok ruszyliśmy w Europę, licząc na życzliwość kierowców. Zeszłego lata szczęśliwie dotarliśmy do Słowenii, tym razem cel był prosty – Bułgaria. Czy nam się udało?
Wyruszyliśmy w dziewięć osób podzielonych na trzy pary i jedną trójkę, z czego czterech śmiałków ruszyło z Myślenic. Nasza trasa wiodła od naszego spokojnego miasta przez dziką Rumunię aż po brzeg Morza Czarnego. Czy było łatwo? Jak długo musieliśmy czekać? Wszystkiego dowiesz się, czytając dalej.
Dzień I – Start: Myślenice
Pierwszy dzień to zawsze ekscytacja, ale i spora niewiadoma. Czy tym razem również spotkamy na swojej drodze miłych ludzi? A co jeśli utkniemy już w Myślenicach? Takie pytania mieliśmy w głowie wraz z moim towarzyszem (nie)doli Mateuszem.
Jednak szybko zostały rozwiane, bo po niespełna 20 minutach na przystanku przy wjeździe na „Zakopiankę” zatrzymał się pierwszy samochód. Było kilka minut po godzinie siódmej, kiedy na pokład zaprosił nas pracownik szpitala w Nowym Targu, który zabrał nas właśnie do tego miasta. Ta niezbyt długa przejażdżka minęła w świetnej atmosferze i przy blasku budzącego się słońca.
Jednak trzeba było jechać dalej. Od razu skierowaliśmy się w stronę drogi wyjazdowej z Nowego Targu wiodącej do przejścia granicznego. Tam równie szybko złapaliśmy kolejnego „stopa” i już po chwili byliśmy w Jurgowie. Skąd po kilku minutach zabrały nas trzy panie jadące do Słowackiego Raju. Co więcej, podróżowały one siedmioosobowym samochodem, a po drodze zobaczyliśmy naszych kolegów, którzy wyruszyli z Myślenic kilkanaście minut przed nami, więc również ich zabraliśmy ze sobą i tak dotarliśmy do Popradu.
Warto tu jeszcze zaznaczyć, że każdy z naszych kierowców otrzymywał od nas przygotowane wcześniej widokówki z Myślenic, a najlepsi dostali w podzięce magnesy również z wizerunkiem naszego miasta.
Poprad jednak okazał się pierwszą poważną przeszkodą, lecz byliśmy na to mentalnie przygotowani. Miejsce, które wybraliśmy, aby złapać coś do Koszyc, było najlepsze z możliwych, ale niekoniecznie optymalne. Co ciekawe właśnie w nim spotkaliśmy pierwszego autostopowicza. Słowak chciał tak, jak my złapać coś na wschód kraju, lecz od czterech godzin nikt się nad nim nie zlitował. Zaproponowaliśmy zatem, że go zmienimy, co przyniosło skutek dopiero po ponad godzinie.
Wszystkich trzech zabrał były zawodowy… bokser. Lukas Body, który dziś już jest na sportowej emeryturze, lecz kiedyś siał postrach w ringu. Opowiadał nam o swoich znajomościach między innymi z Marcinem Najmanem czy Andrzejem Gołotą. Ten niesamowity człowiek opowiedział nam również o swojej przemianie, jak z osoby, która niemal nie trafiła za kratki, stał się kimś, kto stara się czynić dobro.
Ten przejazd sprawił, że znaleźliśmy się w Koszycach, a była dopiero 13:00! Chwilę odpoczęliśmy i stwierdziliśmy, że nie ma co marnować czasu; jedziemy dalej!
To okazało się świetną decyzją, ponieważ po chwili podszedł do nas, jak się później okazało ekolog, który stwierdził, że może zabrać nas do Debreczyna (to miasto, to był nasz cel pierwszego dnia). My ucieszeni skierowaliśmy się w stronę jego samochodu, lecz zaintrygowała nas jego nawigacja, która pokazywała jeszcze ponad osiem godzin drogi, więc zapytaliśmy, jaki jest jego cel podróży, a ten odpowiedział, że miasto Sybin, które znajduje się w samym sercu Rumunii! To był nas złoty strzał, który sprawił, że przejechaliśmy 600 kilometrów z jednym kierowcą.
Rozmowa z bardzo miłym Słowakiem była niezwykle inspirująca. Człowiek, który pół swojego życia spędził w lesie, tym razem również wybierał się na ekspedycję w rumuńskich górach. Przez prawie dziewięć godzin jazdy zdążyliśmy omówić niemal wszystkie możliwe tematy, rozpoczynając od sportu, przez politykę, na ekologii skończywszy. Otrzymaliśmy również wiele cennych wskazówek, a jedna okazała się niezwykle pomocna: „In Romania everything is biznes”. O jej słuszności dowiedzieliśmy się już kolejnego dnia.
Po dojechaniu do Sybin na zegarze widniała już północ (na granicy Węgiersko Rumuńskiej musieliśmy przestawić zegarki o godzinę), więc kilkaset metrów od stacji, gdzie zostaliśmy wysadzeni w niewielkim zagajniku, rozbiliśmy namiot i zasnęliśmy, lekko zestresowani tym, co już w Rumunii zobaczyliśmy (wioski pełne Romów, wiele dzikich psów, na peryferiach kraju mnóstwo wozów zaprzęganych końmi) i co jeszcze nas czeka, zasnęliśmy.
Dzień II – Start: Sybin
Świadomi, że pierwszego dnia pokonaliśmy ponad połowę drogi, a do dyspozycji mieliśmy jeszcze trzy doby (nocleg mieliśmy zarezerwowany po czterech dniach od wyjazdu), stwierdziliśmy, że nieco zwolnimy. Rano wybraliśmy się na niezwykle piękny i zabytkowy basen, następnie zmodyfikowaliśmy naszą trasę tak, aby zobaczyć najpiękniejszą drogę w Rumuni – Transfăgărășan. Biegnie ona na ponad 2000 metrów nad poziomem morza i liczy 150 kilometrów.
Po basenie szybko złapaliśmy pierwszego kierowcę, a zaraz po tym drugiego, który udowodnił nam, że w Rumunii wszystkim rządzi biznes. Uczuleni wcześniej, że w tym kraju od razu przy wsiadaniu mamy zaznaczać, że nie zapłacimy za przejazd, bo nie taka jest idea autostopu, wsiedliśmy do mężczyzny, który niezbyt dobrze radził sobie z Angielskim. Był bardzo przyjazny i zawiózł nas tam, gdzie miał, ale podczas drogi napisał nam za pomocą Google Tłumacz: „Jeśli chcecie, za 50 euro możecie jeszcze dziś być na plaży”. My oczywiście grzecznie odmówiliśmy i wysiedliśmy w wyznaczonym miejscu, którym był początek drogi Transfăgărășan.
Widzieliśmy przed sobą już piętrzące się pośrodku niczego góry, od których było czuć zapach przygody. Po kilku minutach zatrzymał się nasz kierowca, który na początku zaznaczył, że wziął nas tylko dlatego, że mieliśmy flagę Polski (stały element naszego ekwipunku), ponieważ sam bardzo lubi nasz naród i pracował z wieloma naszymi rodakami w Wielkiej Brytanii.
Obiecał nam on, że zabierze nas najpierw na najwyżej położony punkt tej drogi, gdzie znajduje się urokliwe jeziorko, a następnie zawiezie jeszcze dalej, po tym jak sam trochę pozwiedza. Jednak na miejscu okazało się, że na dwóch tysiącach metrów nad poziomem morza nie dość, że panuje temperatura bliska 10 stopni (my byliśmy oczywiście w krótkich spodenkach i podkoszulkach, ale mieliśmy w plecaku cieplejsze ubrania), to jeszcze rozpętała się burza i wszystko przykryła najbardziej gęsta mgła, jaką w życiu widzieliśmy.
Nasz rumuński kierowca zrażony pogodą zawrócił i zostawił nas na samym szczycie w warunkach pogodowych, w których niemal nie dało się łapać „stopa”. Na szczęście po około trzech godzinach marznięcia przeplatanych z ogrzewaniem się w schronisku, udało nam się wybłagać brazylijsko-niemiecką parę o zwiezienie nas na dół. Po drodze mogliśmy napawać się pięknymi widokami i robiło się coraz cieplej.
Kolejnymi dobrymi ludźmi, którzy nas zabrali, okazali się dwaj obywatele Rumunii, którzy nie umieli angielskiego, lecz specjalnie zatrzymywali się w miejscach, gdzie można było zobaczyć… niedźwiedzie! Te piękne zwierzęta nauczyły się, że stojąc przy drodze, mogą liczyć na jedzenie i skutecznie praktykowały tę taktykę.
Po opuszczeniu samochodu, który przewiózł nas do końca Transfăgărășan, bardzo szybko złapaliśmy kolejną parę, która pochodziła z Rumunii, ale mieszkała na co dzień w Hiszpanii. Zawieźli nas oni do Pitesti, gdzie mieliśmy otwartą drogę do Bukaresztu, gdzie udało nam się dojechać jeszcze przed zmrokiem. Wysiedliśmy przy pierwszym centrum handlowym na obrzeżach stolicy, zobaczyliśmy kolejną zgraję dzikich psów, a następnie odeszliśmy kilkaset metrów w zarośla, aby w spokoju rozbić namiot i zasnąć z poczuciem dobrze wykorzystanego dnia.
Dzień III – Start: Bukareszt
Po przebudzeniu uświadomiliśmy sobie, jak blisko celu jesteśmy, przecież byliśmy już w stolicy Rumunii (!), tuż przed granicą z Bułgarią. Około dwóch godzin zajęło nam przejechanie ze wschodnich obrzeży miasta wielkości Warszawy na południowy kraniec aglomeracji (korzystaliśmy głównie z metra i autobusów). Stamtąd wziął nas Bułgar, jadący do Sofii, lecz to miasto nie było nam po drodze, więc wysiedliśmy zaraz po przekroczeniu granicy, w mieście Ruse.
Tym samym opuściliśmy Rumunię, której należy się kilka słów podsumowania. Przed wyjazdem wiedzieliśmy, że w Polsce panuje stereotyp tego kraju, który podobno miał być dziki. Wtedy wydawało nam się, że to trochę na wyrost, przecież PKB na mieszkańca nie jest tam takie niskie. Nie może być tak źle!
Jednak to, co spotkaliśmy na miejscu, potwierdziło wszystko co słyszeliśmy. Choć miasta wyglądały bardzo europejsko (oprócz wszędobylskich bezpańskich psów), to wsie były przepełnione obozowiskami Romów oraz „pojazdami” ciągniętymi przez konie. Oprócz tego bardzo wielu kierowców chciało na nas zarobić, ponieważ w Rumunii wciąż ludzie na co dzień dojeżdżają na przykład do pracy autostopem. Jednak warto było odwiedzić ten kraj, bo oczarował nas otwartością na takich jak my (czekanie powyżej 15 minut było czymś niespotykanym) oraz pięknem przyrody i jej dzikością. (Rumunia to autostopowy raj!)
Wracając myślami do Ruse. Tam nie zdążyliśmy jeszcze ukończyć tabliczki, świadczącej o kierunku, w który zdążamy i już zabrało nas dwóch Bułgarów, którzy jechali na wybrzeże, dokładnie tam gdzie my! Kolejny szczęśliwy stop, który przetransportował nas do Sozopolu, który był oddalony od Primorsko (gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg) o około 20 kilometrów.
Po drodze porozmawialiśmy z dwójką mężczyzn, będących przed trzydziestką. Opowiedzieli nam sporo o społeczeństwie Bułgarii. O tym, że wspiera ono bardzo mocno Rosję, w dużym odsetku (powiedziano nam, że około 30/40%) tęskni do czasów komunistycznych oraz ciężko przeszło transformację. Bardzo nad tym ubolewali, ale starali się być dobrej myśli i cieszyli się, że w Polsce jest nieco inaczej.
Powiedzieli nam również, że zabrali nas dlatego, że bardzo przyjaźnie się uśmiechaliśmy! Miło słyszeć, że dobry nastrój i pogoda ducha sprawia, że spotyka się wspaniałych ludzi. Tym sposobem dotarliśmy do celu! Tam czekała na nas już dwójka przyjaciół, która dołączyła do nas i naszych nowo poznanych znajomych i daliśmy się pochłonąć miastu.
Niedokończona tabliczka… Za szybko złapaliśmy stopa
Podsumowanie
Kolejnego dnia po nocy przespanej w śpiworach na plaży udaliśmy się do Primorsko, gdzie się zakwaterowaliśmy, a następnie spotkaliśmy z całą dziewiątką naszych przyjaciół. Kolejne dni spędziliśmy, już odpoczywając na plaży, a po ośmiu dniach całej naszej podróży wróciliśmy samolotem do Polski.
Jak widać, w tych czasach autostop wciąż jest niezwykle ciekawy, a przede wszystkim skuteczny. Mimo przeznaczonych czterech dni na dojazd na miejsce, gdybyśmy bardzo chcieli, pewnie udałoby się dojechać w dwie doby. Ostatecznie całe dziewięć osób zmieściło się w limicie czasowym i każdy w swoim tempie dotarł na miejsce.
Czy warto jeździć autostopem? Na pewno tak! Nie wiem, czy istniej lepszy sposób na poznawanie różnorodnych ludzi niż ten. My spotkaliśmy się z szerokim spektrum opinii i poglądów (od ekologa martwiącego się o naturę, aż po osoby wątpiące, czy globalne ocieplenie istnieje), co chyba było najciekawsze. Wsiadasz do samochodu i nie wiesz, jaką historię ma za sobą i jaką osobowością dysponuje ten człowiek, ale przez kilka godzin spędzone z nim w samochodzie możesz dowiedzieć się wszystkiego.
Autor: Jakub Kurek. Towarzysz podróży: Mateusz Podmokły