„Do zobaczenia za 57 lat”
Maria a właściwie Marion Skałka urodził się 9 stycznia 1928 roku w Zasani. W 1936 roku wyemigrował do Kanady, a następnie do Stanów Zjednoczonych. Służył w lotnictwie amerykańskim USAF podczas wojny w Korei skupiając się głównie na misjach z użyciem radarów. Uzyskał stopień naukowy BSEE (magister) na Instytucie Illinois Technology w 1964. Przez współpracowników wspominany jako szczególnie wybitny specjalista w dziedzinie inżynierii lotnictwa i astronautyki oraz technologii komputerowej. Jeden z inicjatorów programu misji Apollo 11, która pozwoliła człowiekowi wbić flagę na powierzchni księżyca. Pod koniec kariery państwowej założył własną działalność również w podobnej branży „Computer Science and Applications oraz firmę zajmującą się symulacjami pocisków dalekobieżnych, wygrywając tym samym nagrodę „Small Business of the year 1993”.
Postać ta doczekała się nawet tablicy pamiątkowej na placu w Warszawie, niestety w naszej okolicy słuch po nim zaginął. Staramy się to zmienić, tym bardziej, że felieton częściowo oparty jest na niedostępnej już autobiografii Mariona Skałki, przekazanej na rzecz redakcji Gazety Myślenickiej prosto ze Stanów Zjednoczonych
Moja mama nigdy nie wyjeżdżała dalej, aniżeli 30 km od domu, wliczając w to moją wizytę w szpitalu. Perspektywa wyprawy na nieznany ląd, oddalony 12 tys. kilometrów wydawała się czymś abstrakcyjnym, by nie powiedzieć szokującym. Warto dodać, że tata, będący głową rodziny, pokładał wszelkie nadzieje w owym wyjeździe i taką decyzję podjął już dużo wcześniej. Teraz kolej przyszła właśnie na nas, choć mama w pewnym momencie była zdolna zostać w rodzinnej Zasani, nawet pomimo obaw o kolejną wojnę światową. Jej silne motywy wynikające z wiary katolickiej nie pozwoliły jej na rozłam rodziny i ostatecznie podjęła wyzwanie.
Jesienią 1935 roku gospodarstwo zostało sprzedane krewnym, a mama pozbyła się większości rzeczy osobistych. Pierwszym etapem podróży był tymczasowy pobyt w rodzinie wujka Franciszka w Krakowie. Tutaj też nastąpiły pierwsze poważne zmiany – chcąc częściowo zasymilować się ze społeczeństwem w Kanadzie należało zacząć od wyglądu zewnętrznego. Mama otrzymała od cioci komplet nowych, szykownych ubrań zakupionych w centrum krakowskiego rynku. Choć wyglądała teraz jak prawdziwa dama dworu, to nie opuszczały ją wyrzuty sumienia, gdyż nie przywykliśmy do wydawania tak znacznej ilości gotówki. Również i ja stałem się obiektem transformacji – otrzymałem od wujka coś na rodzaj kostiumu marynarza z z niebieskimi paskami. Połączony z wysokimi podkolanówkami przyprawiał mnie o kwaśną minę, co jednogłośnie skwitowano poleceniem „Załóż i nie wymyślaj!” Niestety cały proces związany z kompletowaniem dokumentów trwał jeszcze rok i pojawiły się chwile zwątpienia, a nawet propozycje powrotu do Zasani. Miałem wtedy osiem lat i od momentu mojej choroby nie byłem już w szkole. Moim wykształceniem w tym czasie zajął się wujek Franciszek i wujek Józef , ten sam którego los tragicznie zakończył się później w obozie w Lengenfeld. Choć potrafiłem czytać i pisać w języku polskim, a matematyka nie była mi obca, to wciąż miałem obawy o komunikację z nowymi kolegami. Ostatecznie w 1936 roku wszystkie należyte dokumenty leżały już na stole i byliśmy w pełnej gotowości, by wsiąść na pokład statku w Gdyni, wcześniej docierając tam pociągiem z Krakowa. To także ostatnie „żegnaj” w stronę rodziny z Zasani i Trzemeśni. Wujostwa, w tym Józefa Skałki, kiedy to właśnie…..
Dalsza część felietonu już tą środę w Gazecie Myślenickiej. Zapraszamy Serdecznie!