Mieszka w Myślenicach, buduje i naprawia skrzypce od wielu lat. Na jego instrumentach grają muzycy na całym świecie. Przypominamy rozmowę Rafała Podmokłego z Adamem Bartosikiem o koncercie, drodze życiowej i budowie instrumentów.
O sławę nie zabiega, ale trudno zignorować kogoś, kto spotyka się z takimi przejawami wdzięczności za swoją pracę.Kilka lat temu szkolna orkiestra z Norwegii dla której skonstruował kilkanaście instrumentów postanowiła mu podziękować w sposób szczególny… organizując koncert w myślenickiej Banderozie.
Lutnictwo to fach szczególny, otoczony nimbem tajemnicy i legendarnej aury, trochę na podobieństwo dawnej alchemii. Nawet nie interesujący się muzyką człowiek wiele razy zetknął się z nazwą Stradivarius czyli skrzypiec fenomenu, skonstruowanych przez Antonio Stradivariego (1644-1737), twórcę który w dziedzinie budowy instrumentów odkrył swego rodzaju „kamień filozoficzny”. Trudno się jednak dziwić, że wielu lutników posądzano o posiadanie wiedzy tajemnej, skoro w dzieło swych rąk wkładają duszę, nie tylko w przenośni ale i dosłownie.
Adam Bartosik mieszka w Myślenicach, buduje i naprawia skrzypce od wielu lat, a opinia jaką cieszy się w muzycznym środowisku świadczy o tym, że mamy do czynienia z fachowcem najwyższej miary. O sławę nie zabiega, ale trudno zignorować kogoś, kto spotyka się z takimi przejawami wdzięczności za swoją pracę. Szkolna orkiestra z Norwegii dla której skonstruował kilkanaście instrumentów postanowiła mu podziękować w sposób szczególny… organizując koncert w myślenickiej Banderozie.
Jak zaczęła się Pana przygoda z lutnictwem?
Adam Bartosik: Kiedy miałem 16 lat poszedłem do Technikum Budowy Instrumentów w Nowym Targu o specjalności lutnictwo. To wtedy był już mój drugi kierunek edukacji, bo jednocześnie chodziłem do szkoły muzycznej w klasie akordeonu oraz skrzypiec. Ale lutnicze doświadczenia miałem w zasadzie dużo wcześniej, bo pierwsze skrzypce skonstruowałem mając kilka lat, nie znając żadnych podstaw lutnictwa. Wyciąłem z kilku kawałków drewna coś, co przypominało skrzypce, które wtedy zobaczyłem na jakimś weselu. Gdybym mógł kiedyś zobaczyć jeszcze tą swoją pierwszą konstrukcję… to byłoby to dla mnie jak podróż w czasie do wczesnego dzieciństwa.
Niestety tych pierwszych skrzypiec już z pewnością nie ma. Po ukończeniu technikum nie od razu lutnictwo stało się moim głównym zajęciem, bo w zasadzie aż do końca lat 80. zajmowałem się głównie rzeźbą. Miałem swoje wystawy, zdarzało mi się wygrywać konkursy, a kuferki Madonny czy płaskorzeźby, które tworzyłem schodziły na pniu dosłownie i w przenośni. Wtedy lutnictwo było dla mnie działalnością dodatkową. Prócz tego oczywiście grałem w zespołach weselnych tak jak wielu ludzi, którzy skończyli szkołę muzyczną i próbowali sobie jakoś dorobić.
Co zatem wpłynęło na to że dziś kojarzymy Pana głównie z lutnictwem?
Pod koniec wspomnianych lat 80. jak zapewne każdy pamięta coraz trudniej było się utrzymać z rzemiosła, a pojawiła się wówczas oferta pracy przy naprawie skrzypiec. Wiązała się ona jednak z wyjazdem do Finlandii. Pobyt w tym kraju trwał 14 miesięcy i w tym czasie udało mi się skonstruować 28 instrumentów, mimo iż początkowo miałem je tylko naprawiać. Kiedy mój pracodawca zorientował się, że potrafię również stworzyć instrument smyczkowy od podstaw, pomógł mi rozbudować warsztat i od tego momentu był już pełny zakres usług lutniczych.
Wielu ludzi wtedy zostawało za granicą. Co skłoniło Pana do powrotu po tak krótkim pobycie?
Tęsknota za krajem, za rodziną była silniejsza od wszystkich tych pozytywów, które wiązały się z pracą w Skandynawii. Udało mi się zarobić trochę pieniędzy, ale trafiłem akurat na taki moment w historii naszego kraju i przemianami ustrojowymi (1989-1990 rok), że ten finansowy kapitał byłby znacznie większy, gdybym wyjechał powiedzmy dwa lata wcześniej, albo dwa lata później.
Finlandia kojarzyć mi się będzie jednak również z niezwykłymi doznaniami – cudownym zapachem lasu, koszem soczystych jagód, które można było zebrać wychodząc dosłownie za dom, czy też powietrzem sprawiającym że przy temperaturze -20 stopni można było bosymi stopami chodzić po drewnianym podeście.
Wraz z moim pracodawcą i jego rodziną mieszkaliśmy na wsi pod Helsinkami, ale wieś w Finlandii oznacza, że między jednym a drugim domem jest kilkaset metrów odległości. Zdarzało mi się pracować po kilkanaście godzin dziennie nie dlatego, że musiałem ale po prostu nie było co robić. Widząc to mój pracodawca rewanżował się jak tylko mógł za te „nadgodziny”.
Czy trzeba umieć grać na skrzypcach aby być dobrym lutnikiem?
W zasadzie powinno się. Niekoniecznie musi to być mistrzowski poziom gry, ale sama umiejętność gry na jakimś instrumencie bardzo się przydaje. W moim przypadku głównym instrumentem stał się akordeon ponieważ skrzypce wymagają pewnych specyficznych zdolności, również fizycznych. Każdy kto próbował na nich grać wie, że to jeden z najtrudniejszych, o ile nie najtrudniejszy do nauki instrument.
Ile instrumentów skonstruował Pan w trakcie swojej działalności?
Nie prowadzę dokładnej statystyki, ale oceniam że byłaby to liczba między 400 a 500 instrumentów. Nie tylko skrzypiec, ale również altówek, wiolonczel, gitar czy tak specyficznych konstrukcji strunowych jak viola da gamba lub viola d’amore. Te instrumenty grają, czy też są użytkowane na całym niemal świecie. Wiem, że około 50 jest w Finlandii, 30 w Austrii, 20 w Norwegii, a są również w Kanadzie, USA, Francji, Danii, Anglii i Szwecji.
Z jakiego drewna buduje się skrzypce?
Głównie z jaworu i świerku, jeśli chodzi o korpus i szyjkę skrzypiec, bo są to drewna o najlepszym rezonansie, właściwościach akustycznych i wizualnych. Natomiast podstrunnica przy szyjce skrzypiec, to głównie drewno hebanowe lub palisandrowe, ponieważ jest najbardziej odporne na ścieralność przy dociskaniu strun do gryfu.
Czyli budowę skrzypiec trzeba rozpocząć od znalezienia dobrego drzewa?
Tak, tylko trzeba zaznaczyć, że nie oznacza to pójścia do lasu i ścięcia drzewa bo drewno na instrument musi schnąć minimum 5 lat. Znalezienie odpowiedniego drzewa to czasem kwestia zrządzenia losu, bo choćby w moim przypadku niebagatelna rolę odegrało drzewo jaworowe, jakie udało mi się zdobyć w nieistniejącym już Parku Dworskim w Droginii. Z tego drzewa powstało 100 moich skrzypiec i 15 wiolonczel a w kilkuset innych instrumentach zastosowałem fragmenty tego jawora. Służy mi on w zasadzie do dziś.
W którym momencie poczuł Pan, że praca zaczyna być doceniana?
Jeszcze na praktykach i w trakcie pracy u innego znanego lutnika krakowianina Jana Pawlikowskiego zdarzało się, że mistrz odsyłał poszczególnych klientów do mojego warsztatu do Myślenic. Ponieważ nie ogłaszałem się w prasie, a i obecnie nie posiadam żadnej strony internetowej, można powiedzieć, że fama o lutniku z Myślenic szła z ust do ust. Podobnie było z tym koncertem w Banderozie i szkolną orkiestrą z Norwegii. Robiłem kiedyś skrzypce dla znanego krakowskiego wirtuoza Stefana Plewniaka i ktoś kiedyś zapytał go na koncercie w Norwegii skąd ma ten instrument. Od słowa do słowa zaczęła się moja współpraca z Norwegami.
Co decyduje o wartości skrzypiec?
Składają się na nią trzy elementy. Po pierwsze drewno. Na ogół już w trakcie piłowania drewna na podstawie dźwięku jaki to drewno wówczas wydaje jestem w stanie stwierdzić, czy to będą dobre skrzypce. Jeśli jakiś materiał kaleczy ucho już w trakcie obróbki to po prostu odkładam takie drewno. Stradivari ponoć chcąc ocenić przydatność materiału chodził po lesie, pukał w drzewo młotkiem i nasłuchiwał jaki dźwięk wydaje.
Drugi element to jakość wykonania. I tutaj jest jak z graniem na instrumencie – długa praktyka i ciężki trening powodują, że człowiek po pewnym czasie nie umie już czegoś wykonać źle. Trzeci element to klasa samego skrzypka. Dobry skrzypek zagra dobrze na marnym instrumencie, zły skrzypek nawet na dobrym instrumencie nie da rady. Trzeba jeszcze pamiętać o jednej rzeczy – instrument zmienia się w trakcie użytkowania. Może się wydać dziwne laikowi, ale im częściej się gra na instrumencie, tym lepiej brzmi sam instrument. To trochę jak docieranie samochodu.