W związku z zawieszeniem działalności instytucji kulturalnych, w nowym cyklu Gazety Myślenickiej prezentujemy Państwu wszystko to, co kulturalny człowiek powinien zobaczyć, przeczytać albo posłuchać.
W pierwszej części cyklu Rafał Podmokły przedstawił jeden film i jeden koncert, które zapowiadano w repertuarze Myślenickiego Ośrodka Kultury i Sportu, ale z wiadomych przyczyn w najbliższym czasie do nich nie dojdzie. Na szczęście jest jeszcze Internet, w którym obie te pozycje można odszukać, a na kinową emisję może też się jeszcze doczekamy.
„Parasite” – Dlaczego pasożyt?
O tym filmie głośno było jeszcze zanim wykosił całą konkurencję na ostatnich Oscarach. „Parasite” to koreańskie dzieło które skruszyło pewną nieprzekraczalną do tej pory granicę i wygrało w najbardziej prestiżowej kategorii- filmów anglojęzycznych. W tej której dotychczas zaledwie kilka razy w całej historii nominowano filmy w języku innym niż angielski. Oprócz tego zdobył Oscara w kategoriach najlepszego reżysera, scenariusza oryginalnego i najlepszego filmu międzynarodowego a nominowany był jeszcze w kilku innych. Do tego dodajmy najwyższe laury w Cannes, BAFTĘ, Złote Globy, Critics Choice, Cezary i niezliczone nagrody w innych konkursach i festiwalach. Co takiego sprawiło ze cały świat padł przed „Parasite” na kolana a Miesięcznik „Ekrany” uznał film reżysera Boong-Joon –Hoo za jeden z najlepszych w dekadzie obok węgierskiego arcydzieła „Syn Szawła” Laszło Nemesa? Czym sobie zasłużył na zachwyt, który podzielają krytycy z całego świata?
O filmach które staja się kamieniami milowymi srebrnego ekranu zwykło się mówić że aby zapadły w pamięć zwykle muszą być czymś więcej niż tylko zwykłą błyskotką, popisem aktorskiego warsztatu czy też sprawności narracyjnej reżysera i scenarzysty. Muszą również o czymś więcej opowiadać niż tylko to co widać na pierwszym planie. Pamiętamy „Ojca Chrzestnego”,”Osiem i pół”, „Odyseje kosmiczną” czy „Mechaniczną pomarańczę” ale czy ktoś jeszcze pamięta „Angielskiego pacjenta” czy „Artystę”. „Parasite” czyli „pasożyt” jest właśnie taką wielopoziomową opowieścią. Ta wielość kryje się już w tytule ale do tego jeszcze dojdziemy. Na podstawowym poziomie fabuła toczy się wokół pewnej rodzinki, która z naszej perspektywy moglibyśmy nawet nazwać „kiepską” i taka jest również początkowa atmosfera „Parasite”, komediowa. Familia, w której z bezrobociem boryka się zarówno oboje rodziców jak i dwoje dorosłych już dzieci doznaje społecznego awansu, który zaczyna się od tego, że syn pana Ki-taeka dostaje szanse pracy, jako korepetytor języka angielskiego u córki pana Parka. Park to ogólnie rzecz ujmując człowiek, któremu się powiodło w życiu i mieszka razem ze swoją równie szczęśliwą rodziną na szczycie drabiny społecznej nie tylko w przenośni, ale i dosłownie, bo jego dom jest usytuowany na wzgórzach Seulu. Nasi bohaterowie dla odmiany żyją w suterenie, co jakiś czas zalewanej przez deszcz, czyli niżej już nie można. Ale ponieważ sprytu im nie brakuje wkrótce ich życie ulegnie znaczącemu polepszeniu a widz jakoś odruchowo zaczyna im kibicować, bo przecież zawsze bierzemy stronę słabszego. I byłaby to przepyszna komedyjka gdyby nie to, że nagle zaczyna się dziać coś, czego zupełnie się nie spodziewamy. Komedia przeradza się w dramat, uśmiech zamiera nam na ustach, a bohaterowie nie są już tak sympatyczni jak nam się przed chwilą wydawało. Błacha historyjka zaczyna nagle nabierać ciężaru szekspirowskiego a może nawet rodem z Dostojewskiego. Balansowanie między humorem a powagą w taki sposób, jaki robi to Tarantino albo Guy Ritchie to mistrzostwo, ale styl, w jakim to robi Boong Joon Hoo to już absolutne Himalaje. „Parasite” jest pełen obrazów, które są zabawne i tragiczne jednocześnie. Ten film opowiada o współczesnym świecie w sposób tak sugestywny, że na długo zapada to w pamięć. Świecie, w którym jest niby demokracją, a różnice społeczne zdają się większe niż za czasów feudalizmu. Świecie, który wstydliwie ukrywa jakąś piwnice, jakieś podziemie, ale my wiemy, że ono jest i kiedyś wychynie z czeluści i przypomni o sobie, a wtedy….no cóż, będzie nieciekawie. To również film o ludzkiej naturze, niezmiennej od wieków i sprawiającej, że dobrzy ludzie pokazują swoje gorsze oblicze, gdy zmuszą ich do tego okoliczności. „Parasite” te opowieści snuje bardzo dyskretnie, jakby mimochodem, ale podobnie jak inny ubiegłoroczny hit filmowy „Joker” zostaję w głowie jeszcze wiele godzin i dni po obejrzeniu. Nie, to nie jest film, który jest dodatkiem do popcornu, chociaż trudno go nazwać niszowym. To dzieło, po którym widz będzie sobie zadawał wiele pytań. Podstawowe – kim są tytułowe „pasożyty”? Mieszkają w willi czy też w suterenach? Jaki procent „Parasite’a” siedzi w nas samych? Czym jest kamień, który taszczy ze sobą jeden z bohaterów? I kiedy zacznie być nieciekawie?
Deep Purple – kiedy purpura eksplodowała
To pewnie nie jest największy koncert Deep Purple, bo ciężko przebić te, które zarejestrowali na płycie „Made in Japan”. Jest jednak chyba najbardziej spektakularny w historii grupy. Nie jest to również najsłynniejszy skład zespołu, bo za taki dosyć powszechnie uważa się Mark 2 czyli ten z Ianem Gillanem na wokalu i Rogerem Gloverem na basie. Ale czy jest słabszy, to już można dyskutować, bo jednego genialnego wokalistę zastąpiło dwóch niewiele mu ustępujących czyli David Coverdale i Glenn Hughes dodatkowo obsługujący nie najgorzej gitarę basową.
Był 6 kwietnia 1974 roku w kiedy na scenę w Ontario wszedł jeden z największych w historii zespołów hard rockowych. Ich występ był częścią festiwalu muzycznego, który przeszedł do historii jako California Jam. Przeszedł do historii, bo po pierwsze wzięło w nim udział aż 250 tysięcy ludzi czyli niewiele mniej niż na trwającym trzy dni festiwalu w Woodstock, po drugie przyniósł dochód, bo owe ćwierć miliona ludzi zapłaciło za bilety, a to była raczej rzadkość, jeśli chodzi o wielkie festiwale tamtych czasów, a po trzecie setlista California Jam nawet dzisiaj rzuca na kolana.
Wystarczy powiedzieć, że przed Deep Purple wystąpił Black Sabbath, a po nich Emerson, Lake and Palmer. Do legendy przeszedł jednak koncert Purpli, chociaż niewiele brakowało, a nie zagraliby w ogóle. Początkowo zakładano, że Deep Purple wyjdzie o zmroku, ale festiwal przebiegał tak sprawnie, do czego przyczyniła się obrotowa scena, na której można było montować sprzęt jeszcze w trakcie występu poprzedniego zespołu, że gdy skończyli grać Black Sabbath zrobiła się duża dziura w programie i organizatorzy zaczęli namawiać Blackmore’a i spółkę na wcześniejsze wyjście, bo publiczność zaczyna się niecierpliwić. Kto zna Ritchiego Blackmore’a ten wie, że wyprowadzić go z równowagi łatwo nawet większymi błahostkami.
Po niemałych korowodach zespół dał się namówić na wcześniejsze wyjście i zagrał. Rewelacyjnie. Byli świeżo po wydaniu płyty „Burn” i ta płyta stanowi podstawę repertuaru, a tytułowy ogień pojawi się nie tylko w przenośni, ale i dosłownie, bo pod sam koniec koncertu wybuchną kolumny oblane benzyną i podpalone przez technicznego zespołu, na życzenie wkurzonego Blackmore’a rzecz jasna, który dodatkowo rozwali jeszcze parę gitar – między innymi na kamerze, która jego zdaniem stała za blisko.
Nim to nastąpi usłyszymy kapitalnie zagrane „Burn”, „Lay Down Stay Down”, „Sail Away”czy „Mistreaded”. Brylantowa technika gitarowa Ritchiego Blackmore’a, atomowe głosy Coverdale’a i Hughesa, potęga organów Johna Lorda i kanonada perkusyjna Iana Paice’a – nie wiadomo co bardziej podziwiać. Na dodatek jest tu parę scen, które niechcący wyszły bardzo aluzyjnie np.: gdy Blackmore gra wstęp do „Mistreaded”, a kamerą pokazała okrążającego scenę telewizyjnego sterowca, to chyba nie ma fana rocka, który nie pomyślałby wtedy o Led Zeppelin – głównych konkurentów wówczas do rockowego tronu dla Deep Purple. Gdy zaś zespół wychodził na scenę, to pierwszy element scenograficzny, jaki rzuca się w oczy to tęcza.
Rok później Blackmore odejdzie z Deep Purple i założy inny legendarny zespół, a nazywać się będzie Rainbow. Przypadek? Ten ognisty i wybuchowy koncert kończył się tym, że zespół musiał helikopterem uciekać przed policją za spowodowanie pożaru sceny.